Strona Główna nasz DOM
www.netparafia.pl

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UĹźytkownicyUĹźytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  Chat

Poprzedni temat «» Następny temat
Dziś pierwsze Wspomnienie liturgiczne o św.Janie Pawle II...
Autor Wiadomość
ZoRo


Miejscowosc: Warszawa
Wysłany: 22 PaÄ˝dziernik 2014, 14:43   Dziś pierwsze Wspomnienie liturgiczne o św.Janie Pawle II...

Fragment książki o Karolu Wojtyle...
http://mateusz.pl/wam/ksi...y-Jan-Pawel-II/
CZĘŚĆ I
DZIECIŃSTWO
Wadowice to niewielka miejscowość położona na południu Polski, nad rzeką Skawą, w odległości około 30 km od Krakowa. Leży w paśmie Beskidu Małego, więc każdy, kto się w niej urodzi, jest już góralem – góralem z Beskidu Małego. Patrząc na panoramę okolicy, widzimy łagodne szczyty górskie pokryte lasami, a wśród złotych pól przydrożne kapliczki i krzyże.

Wadowice są starym trzynastowiecznym miastem. Mała i niepozorna miejscowość, niczym nie wyróżnia się spośród tysięcy innych miasteczek Polski. Przed wybuchem II wojny światowej nie posiadało jeszcze wodociągów i kanalizacji. Nawiedzały je pożary i epidemie, które w dawnych czasach dość często zabijały ludzi i niszczyły ich dobytek. W centrum miasteczka znajdował się, i istnieje do dzisiejszego dnia, niewielki prostokątny rynek, na którym znajduje się ratusz, szkoła podstawowa i prosty, szary kościół pw. Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Świątynia zwieńczona jest u góry cebulastą kopułą, a pośrodku wieży znajduje się zegar. W każdy czwartek rynek ożywał, bowiem zjeżdżali się tu okoliczni chłopi, którzy handlowali przeróżnymi towarami. W Wadowicach mieściła się też siedziba Sądu Okręgowego, działały dwie fabryki opłatków i wafli, fabryka lekkich konstrukcji stalowych, tartak, dwie cegielnie oraz fabryka nawozów sztucznych.

Do znanych i zasłużonych wadowiczan należał Marcin Wadowita późniejszy profesor Akademii Krakowskiej, dziekan Wydziału Teologicznego, znany dobroczyńca ubogich i chorych oraz fundator szpitala.

Żywą działalność w mieście rozwijał Kościół katolicki, zwłaszcza zgromadzenia pallotynów i nazaretanek. Ważną rolę w życiu wadowiczan i mieszkańców okolicy odgrywała też parafia. Przez cały tydzień świątynia Maryi Panny zapełniała się wiernymi, którzy licznie przychodzili na msze święte i nabożeństwa. Tuż za miastem natomiast znajdował się klasztor Karmelitów „Na Górce”. Jednym ze znanych wychowanków tego klasztoru jest święty ojciec Rafał Kalinowski. Na atmosferę wadowicką wpływał też fakt, iż niedaleko znajdowało się również słynne miejsce pielgrzymkowe – Kalwaria Zebrzydowska.

Wadowice tętniły na co dzień życiem kulturalnym i społecznym. Działały w nim liczne stowarzyszenia artystyczne, trzy biblioteki, kółko teatralne i organizacje sportowe.

W takiej właśnie górskiej miejscowości, 18 maja 1920 roku, w pobożnej rodzinie Karola i Emilii z Kaczorowskich Wojtyłów, przyszedł na świat ich drugi syn Karol. Pierwszym był Edmund, urodzony 14 lat wcześniej. Po nim urodziła się jeszcze córeczka Olga, lecz zmarła tuż po narodzinach.

20 czerwca rodzice zanieśli miesięcznego chłopczyka do kościoła, gdzie został ochrzczony, otrzymując imiona: Karol Józef. W podklejanej, pożółkłej już dziś Księdze Chrztów z 1920 roku, w IV tomie, na 149 stronie, pod 671 pozycją zapisano w języku łacińskim:

„Karol Józef Wojtyła, syn Karola i Emilii Kaczorowskiej, ur. 18 maja 1920 r.; ochrzczony 20 czerwca 1920 r. Rodzice chrzestni: Józef Kuczmierczyk i Maria Wiadrowska. Ochrzcił Franciszek Żak, kapelan wojskowy”.

W kaplicy chrzcielnej, znajdującej się w bocznej nawie kościoła, umieszczona była kopia obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Czy w momencie chrztu św. maleńki Karol widział twarz patrzącej na niego Matki Bożej? Nie wiemy. Z pewnością jednak Maryja patrzyła na niego, bo od tego przecież dnia Karol Wojtyła stał się Dzieckiem Bożym. Rodzice, spoglądając na swojego malutkiego synka, zastanawiali się, kim będzie jak dorośnie? Z rysów twarzy był uderzająco podobny do swojego ojca, który był zawodowym wojskowym. Czyżby więc miał iść w ślady swojego taty? Pani Emilia, wożąc go w wózku, często mówiła swoim znajomym: „Zobaczycie, mój Lolek będzie kiedyś wielkim człowiekiem”. Wołali na niego: Loluś albo Lolek, a małemu Karolkowi wcale to nie przeszkadzało.

Lolek wychowywany był w bardzo religijnej atmosferze – w jego rodzinnym domu czytano często Pismo Święte, wspólnie się modlono i przestrzegano postów. Poza tym rodzina Wojtyłów mieszkała bardzo blisko kościoła. Wystarczyło tylko skręcić za róg domu i już było się na uliczce biegnącej wzdłuż świątyni. Zajmowali oni dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Kościelnej7,położonego tuż obok wadowickiej parafii. Skromna, piętrowa kamieniczka, do której wchodziło się przez wąską bramę i ciasne podwórze, należała do Żyda Chaima Bałamutha, który posiadał sklepik z rowerami i motocyklami. Mieszkanie Wojtyłów nie miało przedpokoju. Z zewnętrznego krużganku wchodziło się wprost do kuchni. Zaraz przy drzwiach po lewej stronie, znajdował się piec, z przeciwnej zaś strony żeliwny, półokrągły zlew. W głębi kuchni stał stolik ze stołkami, kuchenny kredens oraz na drewnianym stołku miska domycia.

Dla Karola ważnym elementem kuchni było też... okno. Wychodziło wprost na boczną ścianę kościoła, gdzie prawie naprzeciwko znajdował się duży, biały słoneczny zegar. Wrażenie na nim robił widniejący na zegarze napis: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Mimo woli widział go codziennie, niemal przy każdym pobycie w kuchni, z której wchodziło się do mniejszego pokoju, gdzie stało łóżko Karola i szafka na książki. Kolejne drzwi prowadziły do większego pokoju – salonu.

Kuchenne okno miało też inną, jakże ważną zaletę – było doskonałym „punktem obserwacyjnym” wszystkich uroczystości kościelnych. Kiedy naokoło kościoła odbywały się uroczyste procesje, często do mieszkania państwa Wojtyłów przychodziła pani Pukłowa, kuzynka Karola, ze swoimi małymi dziećmi. Maluchy wraz z mamą obserwowały przez okno uroczystości, a potem już jako kilkuletnie dzieci uczestniczyły w nich czynnie. Podczas procesji niosły lilijki, a Lolek dzwonił dzwoneczkami.

Karol od czasu do czasu spoglądał na cień rzucany przez słońce, ale o wiele bardziej interesował go napis widniejący na zegarze: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Mimo woli widział go codziennie, niemal przy każdym pobycie w kuchni...

Mały Lolek uczęszczał do ochronki, którą prowadziły siostry nazaretanki. Choć do dziś niewiele zachowało się wspomnień z tego okresu życia małego Karola, sam Ojciec Święty zapewniał, iż doskonale pamięta te beztroskie chwile swego dzieciństwa:

„(...) wśród tych wspomnień choć tych pierwszych lat życia się zwykle nie za bardzo pamięta – wyraźnie mi się rysuje Nazaret wadowicki i siostry nazaretanki (...). Kiedy widziały nas, kilku chłopaków, wałęsających się po ulicach w środku miasta, zaczęły nas do siebie zapraszać, jak to się wtedy mówiło, do ochronki. Więc ja trafiłem wtedy w czasie wakacji do tej ochronki nazaretańskiej (...) w takim wieku, kiedy się jeszcze mówi o człowieku «maluch» (...). Bardzo dobrze sobie zapamiętałem Nazaret, siostry i tę ochronkę. To jest jedno ze wspomnień, które najdłużej mi zostało w pamięci z pierwszych lat mojego życia, jeszcze przed szkołą”.

Jako metropolita krakowski, Karol Wojtyła odwiedził wadowicki Dom Opatrzności Bożej, gdzie spotkał się z siostrami nazaretankami, w tym także z siostrą, która była jego opiekunką w ochronce. Zapytał wtedy: „Czy jest między wami siostra, która się mną opiekowała? Pamiętam, jak dała mi cztery klapsy i postawiła w kącie!”. Na te słowa podeszła do niego staruszka, siostra Filotea Kosarz i ze skruchą powiedziała: „Przepraszam, Eminencjo, najmocniej przepraszam...”. Kardynał roześmiał się wtedy serdecznie i rzekł: „Ależ droga Siostro! Proszę mnie nie przepraszać. To ja chciałbym serdecznie podziękować Siostrze za te klapsy. O, jak mi się przydały. Wyklepała wtedy Siostra ze mnie wiele zła. Dzięki temu dużo spokojniejsze mam życie...”.

Któregoś dnia, z okazji imienin córki pani Pukłowej Danusi, czteroletni Karol poszedł z tatą w odwiedziny do kuzynostwa. Danusia, która była w wieku Lolka oraz jej dwaj bracia mieli w domu konia na biegunach. Gdy Lolek go zobaczył, nie chciał się w nic innego bawić, jak tylko w ujeżdżanie rumaka. Problem polegał na tym, że każdy z chłopców chciał go dosiąść w tej samej chwili. I tak zaczęła się bójka, jeden ciągnął konia za grzywę, drugi za ogon, a nikt nie chciał ustąpić.

Kiedy w pokoju rozległy się głośne krzyki i płacz, do akcji wkroczyli dorośli. Z trudem rozdzielili wrzeszczących chłopców, a najmłodszego trzeba było nawet zamknąć w drugim pokoju, bo za nic nie chcieli się pogodzić. Imieninowa wizyta skończyła się nie najlepiej, a zapłakany Lolek wrócił z tatą do domu.

Jak każdy chłopiec w jego wieku, Karol bawił się z kolegami na podwórku, a najbardziej lubił grę w piłkę nożną. Był dobrym graczem i koledzy często wybierali go kapitanem drużyny. Miał nawet swój piłkarski pseudonim „Martyna” (od nazwiska znanego wówczas obrońcy jednej z lwowskich drużyn piłkarskich Pogoni Lwów – Henryka Martyny). Najczęściej jednak Lolek był bramkarzem, a wtedy cała drużyna zachwycała się jego zręcznością. Chłopcy wiedzieli, że jeśli Karol stoi na bramce, piłka ma niewielkie szanse, by do niej wpaść. W klasie Lolka było kilku Żydów i często podczas sportowych rozgrywek chłopcy dzielili się na drużyny: „katolicką” i „żydowską”. Przeciwnikiem Karola, czyli bramkarzem drugiej drużyny, był wtedy najczęściej Poldek Goldberger – potężnie zbudowany syn żydowskiego dentysty. Jednak żydowskich chłopców było znacznie mniej i w związku z tym nie zawsze udawało się zebrać ich tylu, by utworzyć z nich drużynę piłkarską. W takie dni Lolek równie skutecznie jak zawsze bronił... bramki żydowskiej!

Chłopcy najczęściej grali na zaimprowizowanych boiskach: na podwórkach kolegów lub przed kościołem. Nie było to jednak bezpieczne miejsce. Raz nawet piłka, niefortunnie kopnięta przez Lolka, uderzyła w okno budynku kościelnego, tłukąc szybę. Nic więc dziwnego, że gdy piłka odbijała się od murów kościoła, mali piłkarze byli przepędzani przez księdza proboszcza, karcącego ich za bezczeszczenie świątyni Bożej.

Podczas zabawy Karol obserwował zegar na wieży kościelnej. Pamiętał dokładnie godzinę, o której miał wrócić do domu. Choć czasem koledzy namawiali go, by został jeszcze chwilkę, starał się nie złamać danego mamie słowa. Zawsze przerywał grę, żegnał się z kolegami i wracał punktualnie do domu. Wpadał w ramiona mamy i opowiadał o meczu oraz kolegach. Zimą, kiedy boisko przykrywał śnieg, ślizgał się na łyżwach po zamarzniętym korcie tenisowym lub grał z kolegami w hokeja. Co prawda, ich kije hokejowe były bardzo prymitywne, ale i tak bawili się świetnie. W czasie jednego z takich meczów Karol doznał kontuzji – rozciął sobie łuk brwiowy.

Mama Lolka, pani Emilia, często zabierała młodszego syna do Krakowa, gdzie mieszkały jej trzy siostry i brat Karola – Edmund, który wówczas był studentem medycyny. Pokazywała Karolowi zabytki, przede wszystkim królewską katedrę na Wawelu i liczne kościoły. Chłopczyk oglądał piękne kamienice na Starym Mieście, zwiedzając ulice: Kanoniczą, Szewską, Grodzką, Floriańską, Sławkowską... Obserwował dzieci bawiące się na Plantach, podziwiał sprzedawane w Sukiennicach kolorowe cudeńka. We wtorki i piątki na Rynku odbywał się jarmark. Karol od razu widział różnicę między targiem krakowskim i wadowickim. W Wadowicach na jarmarku towary były „wymieszane”, w Krakowie zaś – „poukładane”: po jednej stronie Sukiennic można było kupić nabiał, a po drugiej warzywa i owoce. A kiedy w okienku wieży mariackiej ukazywał się trębacz, Lolek zadzierał głowę do góry i słuchał płynącego z wysoka hejnału. Bardzo podobał mu się Ratusz, a jeszcze bardziej żołnierz, maszerujący przed nim tam i z powrotem, jakby był nakręcony kluczykiem. Co godzinę zaś przy Ratuszu odbywała się zmiana warty, z ciekawością obserwowana nie tylko przez dzieci, ale i przez starszych.

Z tatą natomiast Karol jeździł do Kalwarii Zebrzydowskiej. Miejscowość ta, nazywana Polską Jerozolimą, jest małym miasteczkiem na południu Polski, położonym niedaleko od Wadowic. Usytuowana jest w dolinie między dwoma pasmami niskich, ale pięknych gór, na pograniczu Beskidu Makowskiego i Pogórza Wielickiego, u podnóża góry Żarek, na wysokości 335–400 m n.p.m. To miejsce jest szczególne bowiem ma w sobie coś takiego, że jak ktoś już raz tam przyjedzie, to pragnie wracać. Niesamowity jest urok tego miejsca. Piękno otaczającej przyrody pomaga wyrażać wewnętrzne przeżycia. Kalwaria to przede wszystkim dziesiątki różnego rodzaju budowli wtopionych w piękny krajobraz Beskidów: kościółków, kaplic, figur poświęconych wydarzeniom z życia Pana Jezusa i Jego Matki. Wraz z bazyliką Matki Bożej Anielskiej i klasztorem Bernardynów tworzą one jedno z najpiękniejszych i najbardziej oryginalnych miejsc pielgrzymkowych w Polsce. Badając historię Kalwarii Zebrzydowskiej, dowiemy się, że w XVII wieku Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski, wróciwszy z Ziemi Świętej, dostrzegł w tym miejscu odpowiednie warunki do stworzenia Polskiej Jerozolimy. Postanowił więc wybudować w 1600 roku kaplicę Świętego Krzyża ,,dla celów własnej pobożności”. Góra Żarek, na której wznosi się Kalwaria, przypominała wzgórze Golgoty, rzeczka Skawinka jerozolimski potok Cedron, góra lanckorońska Górę Oliwną. W ten sposób doszło do realizacji wielkiego pomysłu budowy Dróżek Męki Pańskiej od Wieczernika do Grobu Chrystusa.

Pierwsza w Polsce Kalwaria szybko stała się popularna. Z roku na rok przybywały i do dziś przybywają tu rzesze pielgrzymów. Ojciec Święty Jan Paweł II także jako pielgrzym często odwiedzał kalwaryj-skie Dróżki Męki Pańskiej. W czasie swojego pobytu w Ojczyźnie w 1979 roku tak wspominał:

„Kalwaria Zebrzydowska, sanktuarium Matki Bożej i dróżki (...). Nawiedzałem je wiele razy, począwszy od lat moich dziecinnych i młodzieńczych (...). Kalwaria ma to do siebie, że się można łatwo ukryć (...). Polecałem Panu Jezusowi przez Maryję sprawy szczególnie trudne i ważne (...). Wiedziałem, że coraz częściej muszę tu przychodzić, bo: po pierwsze, spraw takich było coraz więcej, a po drugie dziwna rzecz one się zwykle rozwiązywały po takim moim nawiedzeniu na dróżkach”.

Lolek bardzo lubił wędrówki z tatą po kalwaryjskich dróżkach. Zaciekawiony nie mógł doczekać się, aż dotrą do kolejnej kapliczki. I choć czasem bolały go nogi, nigdy nie skarżył się i nie narzekał. Dzielnie maszerował, dorównując tacie kroku.

Kiedy Karol skończył sześć lat, rozpoczął naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Do szkoły miał blisko bowiem budynek szkolny znajdował się na bocznej ścianie Rynku. Szkoła, do której chodził, różniła się trochę od tych, do jakich dziś uczęszczają dzieci. Do jego szkoły chodzili sami chłopcy. Szkoła dla dziewczynek mieściła się na innej ulicy. Klasa pierwsza, do której został zapisany Karol, była liczna; było w niej ponad sześćdziesięciu chłopców. Niełatwo było być grzecznym w tak dużej grupie kolegów. Na Karola nauczyciele się jednak nie skarżyli. Był wzorowym, pilnym i zdolnym uczniem. Uczył się języka polskiego, matematyki, religii i śpiewu. Miał też lekcje rysunku i gimnastykę. Lubił wszystkie przedmioty, choć szczególnie pasjonował go język polski. Każdą klasę kończył z wzorowym świadectwem.

Karol był zdolny, ale chętnie pomagał słabszym kolegom w nauce. Gościli oni w domu Karola, gdzie wspólnie przygotowywali się do zajęć na następny dzień. Lolek był solidny i systematyczny. Zawsze odrabiali wszystkie lekcje – ważne i mniej ważne, nie pomijając żadnego przedmiotu. Jeśli profesor wskazywał na jakieś dodatkowe informacje, zawsze starali się je wyszukać. Z historii zapoznawali się także z tematyką następnych zajęć, gdyż wykładowca trzymał się ściśle podręcznika i dzięki temu znali przebieg kolejnej lekcji.

Nigdy nie „ściągał”, raczej nie uznawał podpowiadania i odpisywania, ale był tolerancyjny, gdy któryś z kolegów zerkał w trakcie klasówki na jego kartkę. A gdy któryś z nich nie był przygotowany do lekcji i dostał złą ocenę na twarzy Lolka pojawiał się smutek i zakłopotanie. Zwykle wtedy takiemu uczniowi proponował swoją pomoc w poprawieniu dwójki. W klasie był bardzo lubiany, a koledzy cenili go za jego dobre serce i uczynność.

Gdy zaczynał się adwent, Karol chętnie uczestniczył w roratach. Choć ranki były mroźne i ciemne to zrywał się z ciepłego łóżka i pędził do kościoła. W świątyni, na wysokim stojaku paliła się gruba przystrojona białą kokardą świeca roratnia, a ludzie śpiewali pieśni adwentowe, które przypominały o tym, że zbliża się Boże Narodzenie. Karol czekał na nie z utęsknieniem. Przez cały adwent przygotowywał się do świąt. Długie wieczory spędzał na robieniu zabawek na choinkę. Malował wydmuszki z jajek, zamieniając je na głowy pajaców i krasnali, nawlekał na nitki kolorowe koraliki, lepił łańcuchy z kolorowego papieru i słomek, wycinał z bibuły gwiazdki, ptaszki. Te choinkowe ozdoby wykonane przez Lolka służyły nieraz przez kilka lat. Trzeba je było tylko odkurzyć, poprawić uszkodzone i przygniecione oraz skleić naderwane.

Oczywiście, najbardziej Lolek lubił Wigilię. Razem z bratem już od rana pomagał mamie w kuchni. Mielił mak, ubijał pianę, ucierał masę do ciasta, łuskał orzechy. Po południu natomiast pomagał tacie przy ubieraniu choinki. Gdy na niebie zajaśniała pierwsza gwiazda, zasiadali do wieczerzy. Były to jedne z niewielu chwil, kiedy wszyscy byli razem. Starszy brat Karola – Edmund, studiujący medycynę w Krakowie, przyjeżdżał do domu tylko na wakacje i podczas przerwy semestralnej na studiach. Dlatego każdy dzień spędzony razem z nim był dla Lolka szczególnie cenny. Podczas wieczerzy wigilijnej cała rodzina modliła się, potem łamali się opłatkiem i składali sobie życzenia. Choć wypowiadane były szeptem i Lolek nigdy nie słyszał, co życzą sobie nawzajem rodzice i brat, czuł, że musiały być bardzo serdeczne. Mama miała zawsze łzy na policzkach, a i on nieraz się wzruszył. To po mamie odziedziczył wrażliwość i serdeczność, a także optymizm i życzliwość. Uważnie słuchał, że ma być dobrym uczniem, a także grzecznym i dzielnym chłopcem. By zawsze pomagał innym i nigdy nie zapomniał o Panu Bogu i Jego Matce. Na koniec zawsze całował mamę i tatę w rękę. Potem wspólnie śpiewali kolędy, aż do Pasterki...

Spokojne życie Karola niespodziewanie przerwało tragiczne wydarzenie, kiedy miał dziewięć lat, nagle zmarła jego mama. Wiedział, że często chorowała, ale nigdy nie przypuszczał, że tak szybko odejdzie do nieba. Miała zaledwie 45 lat. Zawsze była słabego zdrowia. Zajmowała się prowadzeniem domu i wychowywaniem synów. Dorabiała haftowaniem i szyciem na maszynie. Przed śmiercią cały czas leżała w zamkniętym pokoju, do którego Karol nie miał wstępu. Nie chciała, by widział, jak cierpi. Narzekała na serce i nogi, ale nikt, a tym bardziej Karol czy ktoś z jej najbliższych, nie przypuszczał, że choroba jest tak poważna. Emilia Wojtyłowa chorowała na zapalenie serca i nerek, na które nie było wtedy skutecznego lekarstwa. Po śmierci żony Karol Wojtyła poprosił jedną z nauczycielek Lolka, panią Zofię Bernhardtową, by powiedziała mu o śmierci matki. Sam był zbyt wstrząśnięty, by przekazać tę wiadomość synowi. Pogrzeb Emilii Woj-tyłowej odbył się na wadowickim cmentarzu, a ceremonię poprowadził ówczesny proboszcz parafii ksiądz Leonard Prochownik. Po latach trumnę z ciałem mamy Lolka przeniesiono na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Po pogrzebie ojciec z synami udali się do sanktuarium Matki Bożej Kalwaryjskiej, by modlić się w intencji zmarłej.

Karol bardzo przeżył śmierć mamy. Wkrótce miał przystąpić do I Komunii Świętej i było mu przykro, że nie będzie wraz z mamą uczestniczyć w tym ważnym dniu. Jeszcze długo po pogrzebie Karol przeżywał odejście mamy, często płakał w poduszkę albo zrywał się w nocy, wołając ją. Ojciec przytulał go i uspokajał, ale Lolek długo nie mógł pogodzić się z tym, że mama odeszła. Była przecież taka dobra. Wiele w życiu wycierpiała. Zwłaszcza wtedy, gdy zaraz po urodzeniu umarło jej pierwsze dziecko – siostrzyczka Lolka. Jego koledzy wspominają, że pytany o swoją mamę, zawsze odpowiadał: „Została wezwana przez Boga” albo „Widocznie Bóg tak chciał”. Po wielu latach, już jako student, napisał o niej wzruszający wiersz:

Nad Twoją białą mogiłą kwitną białe życia kwiaty o, ileż lat to już było bez Ciebie przed iluż to laty? Nad Twoją białą mogiłą, od lat tylu już zamkniętą jakby w górę coś wznosiło coś, tak jak śmierć niepojęte. Nad Twoją białą mogiłą, o Matko, zgasłe Kochanie za całą synowską miłość modlitwa: Daj wieczne...
 
 
Dorota Halasa
Dorota H


Miejscowosc: Tokio
Wysłany: 23 PaÄ˝dziernik 2014, 03:28   

Znalazly sie nowe relikwie Sw. Jana Pawla II

Pielęgniarka z Polikliniki Gemellego - Anna Stanghellini 13 maja 1981 r., jak codziennie, była w pracy na oddziale chirurgii. Nie wiedziała, że tego dnia o godz. 17.19 Turek Ali Agca dokonał zamachu na Jana Pawła II. O tym, co się stało na Placu św. Piotra, dowiedziała się, gdy watykańska karetka pogotowia przyjechała do polikliniki. Sala operacyjna była już gotowa i o godz. 17.55 lekarze pod kierunkiem prof. Francesca Crucittiego mogli rozpocząć operację. Trzeba było szybko rozebrać Papieża. Aby nie tracić czasu, przecięto bawełniany podkoszulek, który miał na sobie, i wyrzucono go wraz z zakrwawionymi gazami. Pielęgniarka, widząc to, uznała, że nie może on trafić do śmietnika - owinęła podkoszulek najpierw w czystą gazę, a następnie w biały ręcznik i schowała w swojej szafce, nikomu nic nie mówiąc. Trzymała go u siebie aż do 2000 r., kiedy to postanowiła przekazać ten bezcenny dar do domu prowincjalnego Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo w Rzymie.

http://www.niedziela.pl/a...splamiona-krwia
 
 
Dorota Halasa
Dorota H


Miejscowosc: Tokio
Wysłany: 24 PaÄ˝dziernik 2014, 03:17   

Pieknie napisane. Piekne wspomnienia
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group