Strona Główna nasz DOM
www.netparafia.pl

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  Chat

Poprzedni temat «» Następny temat
Ksiądz z żoną i resztą rekolektantów
Autor Wiadomość
Abuna Zygmunt
Abuna Zygmunt


Miejscowosc: Aleppo
Wysłany: 23 Styczeń 2022, 17:51   Ksiądz z żoną i resztą rekolektantów

Walka o nierozdzielność małżeństwa

Ponieważ rozpoczęły się trwające trzy dni święta muzułmańskie, a każdy do tych trzech postarał się o dodatkowe dni, tak aby zaokrąglić je do pełnego tygodnia, autostrada była pusta. Pierwszy raz widziałem ją w takim stanie. Jechało się zatem wygodnie, tym bardziej że spadł pierwszy deszcz i przyroda się wyraźnie ożywiła.

Spotkanie z domem rekolekcyjnym, otoczonym zielenią drzew i kwiatami pomimo że był to koniec listopada, nastroiło nas bardzo podniośle i wydawało mi się, że w takim właśnie nastroju rozpocznie się nasza riada, czyli rekolekcje. Niestety po odwiedzeniu recepcji moje pobożne oczekiwania prysły gwałtownie jak bańka mydlana. Siostra, która nas witała, była wyraźnie zdenerwowana. Na moje pozdrowienie i pytanie, jak się ma sprawa rekolekcji, wybuchnęła pretensjami, tak jakby tylko czekała na mój przyjazd, żeby wyrzucić z siebie całą złość, jaka w niej siedziała. Dyrektor domu rekolekcyjnego też powitał mnie groźbami, „że tej grupy już nigdy nie przyjmie u siebie”, tłumacząc mi podniesionym głosem, z twarzą jak sobia rozpalona do czerwoności, dlaczego tak zdecydował. Nie zważał przy tym zupełnie na to, że ja niewiele z tą grupą miałem wspólnego, będąc poproszony przez jej lidera o poprowadzenie rekolekcji, i to wszystko.

Okazało się, że winę za stan ogólnego podniecenia i bałaganu ponosi jeden z księży. Przyjechał on do domu rekolekcyjnego przed wszystkimi i samowolnie zmienił przydzielony mu pokój na inny, w którym mógłby zamieszkać ze swoją żoną. Uczynił to w nieco brutalny sposób, gdyż poczuł się urażony decyzją odseparowania go podczas rekolekcji od jego legalnej było nie było żony. Potem zrozumiałem, że kryją się za tym jego utajone bóle związane z częstymi przycinkami pod jego adresem, że żonaty ksiądz nie jest pełnym księdzem, chociaż w katolickich rytach wschodnich jest to usankcjonowane prawem kanonicznym i nie budzi niczyjego zdziwienia.

Niestety nie wiedział o tym, że wybierając wspólny pokój z żoną, przeniósł się do sektora, w którym miały mieszkać same kobiety. Spowodowało to słuszne protesty z ich strony, musiałby bowiem wówczas wspólnie z nimi korzystać z tej samej toalety. Siostra prowadząca zapisy zamiast spokojnie mu to wytłumaczyć i doprowadzić do łatwego do osiągnięcia porozumienia, porzuciła swój kantorek i wycofała się z biura.

Coraz to nowi ludzie zaczynali napływać do domu rekolekcyjnego, a tu nie było nikogo, kto mógłby ich przyjąć i skierować do przeznaczonego dla nich pokoju. Rozpoczęły się natomiast, w miejsce normalnych w tych warunkach przyjacielskich powitań, narady i konsultacje co do sposobu rozwiązania zaistniałego konfliktu i jak zwykle w takich warunkach, zostało utworzonych kilka partii, które różniły się między sobą „ideologią” i praktycznymi propozycjami zażegnania konfliktu.

Ponieważ ksiądz intruz w sektorze kobiet nie zdawał sobie początkowo sprawy z gafy, jaką popełnił, i z możliwych społecznych konsekwencji swojego posunięcia, twardo obstawał przy swoim. Zaczęła się święta wojna, w której on bronił świętości małżeństwa i nienaruszalności jego prawa jako legalnego małżonka do dzielenia wspólnego łoża z żoną również w czasie rekolekcji. Siostra i dyrektor domu rekolekcyjnego natomiast bronili zasady porządku, tego organizacyjnego, jak również porządku moralnego, gotowi odnieść się dla dobra sprawy nawet do Rzymu albo do Prezydenta, jeśli zaistnieje taka potrzeba.

Obrażony w swoich uczuciach sakramentalnego męża ksiądz rekolektant i jego waleczna żona, której głos z pierwszego piętra było słychać nawet na tarasie – uniesieni słusznym gniewem rzucili hasło powrotu do domu. Zostało ono podjęte solidarnym powstaniem z miejsc przez cały klan księżowskich osób z tego samego miasta. Przedstawiciele innych miast rzucili się, aby ich powstrzymać, ale na próżno, determinacja księdza bowiem była znacznie większa od ich umiejętności chóralnego przekonywania.

Uważałem, że sprawa jest zamknięta. Nie było innego wyjścia, jak pożegnać się z możliwością odbycia riada. Wcale się nie rozpakowałem. Byłem przekonany, że wkrótce chwycę za tobołek i wraz z innymi uczestnikami niedoszłych rekolekcji udamy się do domu. Pierwszy raz zdarzyła mi się taka przygoda, aby rekolekcje zakończyć jeszcze przed ich rozpoczęciem.

Nie wszyscy jednak byli takimi jak ja defetystami. Kiedy wszystkie logiczne argumenty zawiodły, nie pozostało argumentującym nic innego, jak uciec się do fizycznego trzymania księdza za ręce, aby powstrzymać go przed udaniem się w stronę drzwi. W tym momencie zmobilizowały się kobiety i wspólnie przypuściły na niego zwycięski szturm, obficie posługując się łzami, zaklęciami i dramatycznymi okrzykami, które stopiły jak wosk opór księdza. Kiedy udało im się posadzić go na fotelu, a obok niego jego wojowniczą żonę, zaczęły wahadłowo się przemieszczać pomiędzy tym właśnie pokojem – pilnując, aby ksiądz nie powstał z fotela – a gabinetem dyrektora domu rekolekcyjnego, prowadząc dramatyczne pertraktacje na temat warunków rozejmu, aby potem, już w spokojniejszej atmosferze, móc prowadzić rokowania pokojowe.

Po kwadransie, nie do wiary, ale cud został skonsumowany i na twarzach zwycięskich kobiet pojawiły się uśmiechy tryumfu zamiast przerażenia. Całowanie siostry i przypieranie siłą do fotela księdza przyniosło owoce. Ksiądz wreszcie zrozumiał, że w całej tej akcji nie tyle chodzi o niego samego i o jego żonę i nie o ich wzajemną separację toczą się boje, ale o jego obecność w sektorze kobiecym. Wielkodusznie zrewidował wówczas swoje stanowisko i opowiedział się przeciwko skandalowi i publicznemu zgorszeniu, którego przyczyną mógłby się stać mimo woli w wypadku dalszego obstawania przy swojej decyzji.

W odpowiedzi na jego pojednawczy gest dyrektor domu rekolekcyjnego publicznie oświadczył, że nic nie ma przeciwko żonatym księżom, a tym bardziej przeciwko temu konkretnemu księdzu i jego żonie, których skądinąd „bardzo lubi i szanuje”. Siostra żadnych publicznych deklaracji nie składała, zgadzając się jak zwykle z opinią ojca dyrektora.
Wielka burza została zażegnana, ale czy znaczyło to, że można rozpoczynać rekolekcje? Bardzo wątpiłem w taką ewentualność. Jak można będzie wejść w rekolekcyjny pokój i ciszę po takiej burzy? Okazało się jednak, że jest to możliwe i dla mnie był to cud drugi tego samego dnia, może nawet większy od tego pierwszego.

Po obiedzie, bo pora była obiadowa, i po południowym odpoczynku wszyscy uczestnicy rekolekcji spotkali się w kaplicy – skupieni i uśmiechnięci. Żadnych śladów napięcia na ich twarzach nie było widać, żadnych śladów przeżytego przed paru godzinami dramatu.
Nie mogłem się nadziwić takiemu obrotowi sprawy. Byłem przygotowany na to, że zaczniemy rekolekcje od leczenia psychicznych obrażeń, od trudnych tłumaczeń i żmudnych prób uspokojenia wzburzonych uczuć. Tymczasem okazało się to zupełnie niepotrzebne. Napięcie i wzburzenie jak ręką odjął i… było tak przez cały czas trwania niezwykle udanych rekolekcji.
 
 
R. z DMM
czyli Romek


Miejscowosc: Lublin
Wysłany: 24 Styczeń 2022, 00:54   

Jest jakaś taka psychologiczna prawidłowość, że po przejściu przez trudny na począku rekolekcji węzeł gordyjski dalsza część jest już czasem błogosławionym. Opowiadał ks. Mirosław, jak w jakimś ośrodku akademickim na początku prowadzonych przez niego rekolekcji zaproponował uczestnikom wspólną modlitwę "Pod twoją obronę". Wyrecytował więc kilka początkowych słów i na tym poprzestał, gdyż dalsze wyleciały mu z pamięci. Zaczął od nowa, poprzedziwszy słowami "Miałem nadzieję, że podejmiecie ze mną modlitwę". Słowa uleciałe nie wróciły a nikt z uczestników też ich nie podjął. Na tym modlitwa zakończyła się a Mirosław przeżył szok strasznej kompromitacji. Jedynym wyjściem jawiła się natychmiastowa ucieczka. Jednak nie uciekł. Dalsza część rekolekcji przebiegła w niezwykle serdecznej atmosferze!
_________________
R-k DMM
 
 
Teresa Gorzelany


Miejscowosc: Sierpc
Wysłany: 24 Styczeń 2022, 08:30   

.
A mnie się przypomniało wspomnienie ks. Mariana, który w podobnej sytuacji  (pielgrzymka) ulokował małżeństwo w pokoju bezpośrednio sąsiadującym z pokojem księdza. O czwartej rano żona pielgrzyma zaintonowała "Godzinki"..
 
 
Teresa Gorzelany


Miejscowosc: Sierpc
Wysłany: 29 Styczeń 2022, 11:48   

.
"Z Krzyżem w Kraju Półksiężyca Nyszkur Allah - dzięki Bogu" (2010),
/o. Zygmunt Kwiatkowski/

97. Pogoń za przyszłością

Następnego dnia, po śniadaniu udało nam się wygospodarować aż trzy godziny na wspólną rozmowę o potopie. Chodziło o potop cywilizacyjny. Nasze życie można bowiem porównać do walki z żywiołem, który zwalił się na nas wszystkich i nieustannie nas atakuje, zapędzając nas do wyczerpującej walki, aby utrzymać się na powierzchni. Kiedy przyjdzie czas, że będziemy normalnie żyli? Zaczęło się nostalgiczną opowieścią o tym, „jak mój tata – mówiła jedna z członkiń grupy – pokazał mi fundamenty naszego domu na wsi, fundamenty i resztki muru z czarnych, bazaltowych kamieni. Na tym prostokącie stał kiedyś nasz parterowy dom rodzinny, składający się z jednej tylko izby, którą dzieliliśmy wspólnie z kurami, krowami i jakie tam jeszcze były zwierzęta gospodarskie. Mój tata przeżył prawdziwy szok kulturowy, gdyż pamiętał tamte czasy, a przyszło mu żyć w świecie dzisiejszym. Już nigdy nie był tak szczęśliwy jak wtedy, na tej prymitywnej wsi. Nigdy już i nigdzie nie spotkał lepszych ludzi, życzliwszych sąsiadów, nigdy później nie śmiał się równie szczerze i nie smakował mu chleb bardziej od tego, który jadł w rodzinnym domu”.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to tylko wprowadzenie do rozmowy, bo nikt nie postulował bynajmniej powrotu do czasów sprzed elektryczności. Chodziło o pewnego rodzaju prowokację i jednocześnie o jak najbardziej wyraźne postawienie problemu, o wyrażenie prostej prawdy, że pomimo szalonego postępu technicznego, medialnego, kulturowego dzisiejszy człowiek wcale nie jest szczęśliwy.

Każdy z uczestników spotkania mówił o swojej sytuacji życiowej i wszystkie świadectwa miały podobną treść. Różniła się trochę scenografia dramatu, jaki przeżywają, trochę inny był dialog, ale sztuka, której reżyserem jest życie, była ta sama. Czego innego się spodziewali, kiedy się żenili i wychodziły za mąż. Głównym problem jest to, że nie mają teraz na nic czasu. Brakuje go na wzajemną rozmowę, nie mówiąc o przyjemnościach, brakuje na kontakty z rodziną i znajomymi, brakuje go na systematyczne zajęcie się dziećmi. Kiedy mąż z żoną spotykają się wieczorem, to mają akurat tylko tyle energii, aby przekazać sobie najważniejsze informacje organizacyjno-gospodarcze dotyczące domu i na tym koniec. A przecież małżeństwo to coś więcej niż instytucja gospodarczo-wychowawcza.

Brak czasu spowodowany jest brakiem pieniędzy i aby uniknąć zadłużenia i móc coś zrealizować w życiu, szuka się dodatkowej pracy. Jedna pensja nie wystarczy, a i dwie bywają za małe. Człowiek sam siebie wprzęga w niewolniczy system, bo ciągle mu czegoś brakuje, coś stara się osiągnąć – sądząc, że uda mu się wreszcie ustabilizować swoją egzystencję. A termin osiągnięcia szczęścia ciągle mu ucieka. Nieustannie jego ruchoma granica przesuwa się do przodu i w końcu człowiek traci nadzieję, że jeszcze przed śmiercią może osiągnąć „przyszłość”. Goni za nią i jednocześnie, zupełnie tego nie dostrzegając, roztrwania teraźniejszość, składając ją nieustannie na ołtarzu iluzorycznej przyszłości.

Wygląda to tak jak w filmie o emerytach ze Stanów Zjednoczonych, którym po pracowitym życiu udaje się wreszcie wyjechać na wymarzoną wycieczkę na Hawaje. Kadry filmowe pokazują szczęśliwe twarze staruszków w kolorowych młodzieżowych strojach, witanych przez piękne Hawajki zaraz po wyjściu z samolotu. Powitaniu towarzyszy muzyka, czekają na nich luksusowe autobusy, wiozą ich do luksusowych hoteli, gdzie mogą luksusowo spędzić opłacone z góry dwa tygodnie rajskiego życia, tylko że… są to tylko dwa tygodnie i… są staruszkami, dla których przywiędłe są mimo wszystko najbardziej żywe kolory życia. Nawet na Hawajach staruszek będzie staruszkiem, choćby nawet opłacona przez firmę turystyczną piękna Hawajka na szyję zarzuciła mu najpiękniejszy wieniec kwiatów. Dobrze to tylko wygląda na zdjęciach. Tak jakoś podobnie prezentuje się życie dzisiaj. Nie chcielibyśmy tego modelu powielać. Kiedy zatem i jak podjąć się prawdziwego życia?

Ktoś posłużył się bardzo wymowną historyjką, którą pierwszy raz usłyszałem chyba przed trzydziestu laty we Włoszech, i była to historyjka o neapolitańczykach. Tutaj odnosiła się do Meksykanina, którego spotkał kiedyś Amerykanin ze Stanów Zjednoczonych. Zdziwił się, że ten po schwytaniu trzech ryb na wędkę złożył wędzisko i szykował się do odejścia. „Dlaczego odchodzisz, przecież to dopiero początek dnia?” Meksykanin mu odpowiedział, że wystarczy na dzisiejszy obiad i kolację z tego, co ułowił, i spieszy się, żeby pobyć w domu z żoną i dzieciakami, bo żyje się przecież po to, aby być szczęśliwym, a nie po to, aby wędkować.

„No tak – odpowiedział wcale nie zbity z tropu Amerykanin – jeżeli popracujesz dłużej, możesz nałowić więcej ryb”. „I co z tego?” – zapytał Meksykanin. „Kupisz sobie nowe wędzisko, lepsze, i będziesz łowić jeszcze skuteczniej”. „Po co?” „Po to, abyś wreszcie dorobił się kutra, potem może nawet flotylli kutrów, będziesz miał pracowników. Kiedy twoje przedsiębiorstwo się rozrośnie, twoja fortuna może nawet dojść do miliona dolarów!” – z wypiekami na twarzy perorował Amerykanin. „No i co dalej?” „Co dalej? – zaciął się trochę Amerykanin – będziesz mógł z nich korzystać. Będziesz mógł zająć się domem, będziesz mógł dłużej przebywać z żoną i będziesz mógł się cieszyć dzieciakami…” „Ja właśnie teraz tak żyję” – odpowiedział mu Meksykanin.

Wszyscy twierdzili zgodnie, że ani jeden, ani drugi nie reprezentuje dojrzałej, zrównoważonej życiowej postawy. Gdzie jednak jest miara? Na czym polega równowaga? Dziś przecież nikt z nas nie ma wyboru, bo porwani jesteśmy przez dziki prąd wodny. Dzisiaj każdy z nas musi się ratować, aby nie utonąć. Co robić, jak żyć w dzisiejszym świecie? W ten sposób wróciliśmy do zasadniczego pytania, od którego zaczęła się nasza rozmowa.

W międzyczasie jednak padały jakieś sugestie i najważniejsze, że nie były one czystym teoretyzowaniem, ale próbami praktycznego rozwiązania problemu „potopu” cywilizacyjnego, który na głowy nam się wali.
Pokłosiem tej rozmowy było przekonanie, że w pierwszym rzędzie powinniśmy sobie zdawać sprawę z zagrożenia, jakie jest przed nami. Zagrożenie to można nazwać wielkim kuszeniem konsumpcyjnym. Ważne zatem, aby nie mieć mentalności gracza pokerowego, aby nie inwestować całego życia w „wielką wygraną”, nie gonić szaleńczo przyszłości w taki sposób, aby „dzisiaj” stawało się systematyczną ofiarą. Ważne, by umieć się cieszyć „powszednim chlebem”, jak o to prosimy w „Ojcze nasz”.

Jeszcze inny termin był charakterystyczny: chodzi o to, aby się nie uzależnić od konsumpcjonistycznej przyjemności posiadania więcej; szczególnie zaś od tego, aby mieć więcej aniżeli inni, by sądzić, że przez to moje życie będzie miało większą wartość od życia innych, a co za tym idzie – również ja sam.

Następnie zauważono, że najlepszym sprzymierzeńcem w stawieniu czoła dzikiemu żywiołowi „potopu” jest szczera rozmowa małżonków. Za wszelką cenę musi dojść do spotkania osób, a nie tylko organizacyjnego spotkania zarządzających spółką małżeńską. Muszą znaleźć dla siebie czas, nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem pewnych niedogodności, czy nawet materialnych strat. Straty te będą pozorne. Przeciwnie, materialna strata będzie w rzeczywistości najlepszą inwestycją w ich małżeńskie i rodzinne szczęście.

Podobnie była widziana sprawa więzi z Bogiem, która znacznie ucierpiała na intensywności wraz z podjęciem życia małżeńskiego i rozpoczęciem się obowiązków rodzinnych. Szczególnie podkreślana była rola niedzieli, która tutaj jest normalnym dniem pracy. „Warto zainwestować, warto coś stracić, aby zyskać ten pokój i tę pogodę ducha, którą mieliśmy wtedy, gdy był czas na to, aby spotkać Pana Boga na modlitwie, szczególnie na Mszy św. w niedzielny czy świąteczny dzień” – mówiono.

Padła również nieśmiała propozycja, aby nie czekać na spotkania całej grupy, które teraz z racji małych dzieci są bardzo utrudnione, ale aby spróbować w spotkania pomiędzy tylko niektórymi z nich, mające charakter tradycyjnej wizyty, włączyć element modlitwy i wymiany doświadczeń. Trzeba bowiem, żeby zmienił się styl naszego rodzinnego życia i życia towarzyskiego, jeżeli zamierzamy skutecznie stawić czoła cywilizacyjnemu żywiołowi, który jak wiry potopu wciąga w nie cały świat.

Inną odpowiedzią jest kurczowe trzymanie się tradycji i fundamentalizm. Aby jednak nie była to jedyna propozycja stojąca przed dzisiejszym człowiekiem, konieczne jest accomodatio, czyli dostosowanie się do współczesnych czasów. Dostosowanie zaś nie znaczy utraty tożsamości, ale wprost przeciwnie – odczuwany przez nas wszystkich potop cywilizacyjny stanowi wyzwanie. Jest więc jednocześnie niezwykłą okazją ujawnienia się naszej tożsamości chrześcijańskiej w jej pełnym blasku, którą stawia przed nami nowoczesność. Wiem, że nie da się ukryć, kto był autorem konkluzji, tym bardziej że padło charakterystyczne dla Soboru Watykańskiego II określenie: accomodatio.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie moesz zacza plikw na tym forum
Nie moesz ciga zacznikw na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group